Zawsze robiłem filmy o ludziach, których zwykle mijamy bez zachwytu, zainteresowania, czy nawet z lekkim strachem. Żyjących niby zwyczajnie, a przecież gdzieś poza granicą wzroku, poza naszym doświadczeniem. „Gorący czwartek” opowiadał o trójce małych złodziei, „Farba” o radykalnej nastolatce. Takie kino nie wchodzi na salony, nie bywa na rautach, lecz z perspektywy urzędnika, robotnika, gospodyni domowej, śledzi zmagania człowieka z życiem. Jak pisał profesor Elzenberg: „Życie jest nieustanną opresją, a mistrzem jest ten, kto pomoże przejść drugiemu człowiekowi, przejść przez nie z godnością”.
„Słonko…” jest przypowieścią o ludziach, którzy nie mieli szczęścia spotkać w swym życiu mistrza. A przecież próbowali.
Historie Sebastiana, Marty i Józefa nie są autentyczne – ale słowo fikcja, w tym przypadku, nie jest określeniem najlepszym. Budowałem ten scenariusz z setek drobnych wyczytanych w gazetach notatek, z zasłyszanych opowieści, policyjnych relacji, podpatrzonych scen i strzępów dialogów. Budowałem z materii codziennego życia.
To się nie zdarzyło. To mogło się zdarzyć. Chciałbym, żeby się zdarzyło. Na ekranie.